piątek, 3 lipca 2015

Mieć w sobie dziecko

Krąży po internetach już od dłuższego czasu kilka reklam, które sprawiają, że moje usta uśmiechają się na samą myśl o nich (tychże reklamach). Są to reklamy wody Evian - nie żebym była jakąś przesadnie wielką fanką akurat tej marki, ale wodę lubię. Niegazowaną. W dużych ilościach. Koniec dygresji. Wracając do tematu reklam. Sporadycznie spotyka się reklamy, które naprawdę są inteligentnie pomyślane i zrobione. Akurat temat reklam swego czasu zgłębiałam w poszukiwaniu materiału na pracę zaliczeniową na studiach, więc jakieś tam pojęcie o niej mam. Otóż, reklamy tejże wody są naprawdę z przysłowiowym "jajem". 

Po pierwsze. Ciekawe, niesztampowe. Zero rozebranych kobiet, zero sztucznie uśmiechających się rodzinek, zero szybkich samochodów czy innych super niezbędnych przedmiotów. 

Po drugie. Czy nie każdemu przyszło choć raz do głowy, że chciałby zatańczyć na środku ulicy? Albo krzyknąć tak głośno, żeby usłyszał go cały świat? No właśnie. Właśnie o tym jest ta reklama. 

Po trzecie. Majstersztyk w konstrukcji. Dorosła głowa do dziecięcego ciałka. Dla mnie rewelacja. No i jak tu się nie uśmiechnąć? 

Po czwarte, piąte i szóste... Dopiszcie sobie sami :P Bo ja zachwycać mogłabym się jeszcze długo, ale w tym miejscu zostawiam Was samych z odbiorem tejże reklamy ;)

PS. A nogi same ruszają w tan, gdy usłyszą reklamową piosenkę... :)

PS2. I dbajcie o swoje wewnętrzne dziecko - to ono pozwoli zachować nam wieczną młodość ;) 


czwartek, 17 kwietnia 2014

Bezsenność w Siegen

Czasami zdarza się tak, że mimo wyczerpującego dnia pełnego zajęć i obowiązków oraz odczuwalnego zmęczenia w okolicy wieczoru, gdy już w końcu znajdziemy się w łóżku, przepełnieni myślą, że oto zaraz udamy się w objęcia Morfeusza, gdy poduszka szepcze do ucha czarodziejskie zaklęcia, a kołdra otula nas miękką chmurą... zaczynamy odczuwać to wspaniałe ciepełko, ciało i umysł przełączają się w tryb relaksu... powieki stają się ciężkie, coraz cięższe... aż tu nagle cudowną ciszę nocy przerywa sygnał smsa... 

I w tym momencie kończy się nasza podróż w świat marzeń. Próbujemy znów i znów, zamykamy oczy, nasłuchujemy poduszki, próbujemy się zrelaksować... I nic. Sen nie przychodzi. Umysł staje na baczność i zaczyna pracować jak szalony. Do głowy przychodzi milion myśli, rodzą się nowe pomysły, klarują cele. 

Taka sytuacja. U mnie. Dzisiaj. Jest 1.30 w nocy. Już prawie spałam, już śniłam swoją nową przygodę. A tu sms. Czasami myślę, w sumie coraz częściej, że komórki to jednak jakiś diabelski wynalazek. Kiedyś ludzie mogli się bez nich obejść, a dziś? Gdzie nie spojrzę tam jak nie ktoś rozmawiający, to wysyłający smsa, to korzystający z miliona aplikacji w unowocześnianych coraz bardziej telefonach. Mam koleżankę. Bardzo mądrą i fajną. Powiedziałam jej kiedyś, że za 10 lat (będąc w jej wieku) chciałabym być taka jak ona. Ma jedną cudowną zasadę - po 19.00 każdego dnia tygodnia wszystkie komórki i telefony u nich w domu są wyłączane. Po 19.00 każdego dnia mają tylko czas dla siebie. Chyba podkradnę tę zasadę i wprowadzę w swoje życie :) 

Ale, ale... przecież ja nie o tym chciałam. Tylko o tych myślach i celach, co to w bezsenne noce przychodzą tłumnie do głowy. Od paru lat trzymam się pewnej zasady. Można by rzec, że to prawie tradycja. Jest wynikiem rozmowy, którą kiedyś, dawno temu, przeprowadzaliśmy w gronie znajomych. Jest poniekąd odpowiedzią na pytanie, które wtedy padło. Mianowicie: "Jak widzisz siebie w ciągu najbliższych 5 lat? Jakie masz cele, marzenia, plany?" Podczas tej rozmowy padło wiele różnych słów. Jak dziś pamiętam, że powiedziałam, że jednym z moich marzeń, które mogłabym zrealizować w ciągu tych 5 lat jest podróż do Indii. Od tego czasu minęło już więcej niż 5 lat, a moja podróż ciągle nie doszła do skutku. Ale to nic nie szkodzi... Bo na początku każdego roku kalendarzowego wyciągam moją nieśmiertelną zieloną kartkę, na której notuję swoje cele, marzenia i plany. Są tam plany długoterminowe, ale także marzenia czy cele, które są realizowane na bieżąco. Co roku coś skreślam, co roku dopisuję. Wszystko zmienia się razem ze mną. 

Dziś znów wyjęłam moją zieloną kartkę. Tak kontrolnie. Chciałam sprawdzić, co z obiecywanych sobie rzeczy udało mi się już zrealizować. I muszę szczerze przyznać, że trochę się już tego nazbierało od początku roku. I co mnie cieszy najbardziej to to, że potrafię dotrzymać danego sobie samej słowa. Bo z tym zawsze najtrudniej. Ale moja zielona kartka motywuje mnie do dalszego działania. A rozmowa z koleżanką, która również posiada coś takiego (co prawda w formie zeszytu, a nie zielonej karteczki - ale liczy się sam fakt posiadania) i potwierdza fakt, że jej plany i cele również przechodzą metamorfozę co jakiś czas, jest dla mnie jeszcze lepszą motywacją do tego, żeby swoich marzeń pilnować, dbać o nie - tym samym dbając o siebie. I zgodnie z najważniejszym założeniem na ten rok - 2014 jest moim rokiem, rokiem spełniania marzeń, rokiem przełomu, rokiem zmian i rokiem dotrzymywania słowa danego sobie. 

A zatem, moi Milusińscy, życzę Wam wszystkim zielonej karteczki :) i marzeń - bo to one sprawiają, że stale jesteśmy młodzi... Tymczasem idę sprawdzić, o czym opowiada moja poduszka o 2 nad ranem ;) 

środa, 2 kwietnia 2014

Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda, czyli wspomnienia podróżnika...

30 maja 2013. To jedna z takich dat, które zapisują się w naszej pamięci, choćbyśmy nie chcieli. Ale skoro nie można nic poradzić w zaistniałej sytuacji, trzeba się uśmiechać i z przymrużeniem oka przyglądać się rozwojowi wypadków. A działo się, oj działo...

...w podróży powrotnej do domu. Bez przygód się nie obeszło, a ja chyba jestem typem, który takie przygody przyciąga. Po pierwsze mój wspaniały transport do domu spóźnił się - bagatelka - 3 godziny ;/ teraz już wiem, że był to przedsmak tego, co działo się później :D

Najpierw okazało się, że jadę Vanem z przyczepką. A zatem moje bagaże lądują pod plandeką i niech się dzieje wola nieba... a wola nieba była taka, że lało przez całą drogę - raz mocniej, raz słabiej, jednak nieustannie. Obiecywano, że będziemy jechać ok. 10 godzin. Pomyślałam - świetnie! Bo 14 godzin w drodze do Niemiec było ponad moje siły. Wsiadłam niczego nieświadoma i ukołysana ruchem jednostajnym i nieustającym deszczem błogo zasnęłam... na jakieś 2 godziny :P

Wszystko było pięknie do momentu wjazdu na autostradę. Wcześniej tego nie wiedziałam, ale teraz jako kursanta prawa jazdy świeżo po teorii wiem, że zespół pojazdów :P (czyli auto z przyczepą) powinno jechać po autostradzie maksymalnie 90 km/h, a my beztrosko mknęliśmy 130 km/h :D Niby szczegół, ale różnicę robi kolosalną.

Panowie kierowcy - dwóch ich było, dwóch z fasonem ;) - na pierwszy rzut oka kompetentni, doświadczeni, więc jakby "gwarantujący bezpieczeństwo". Nic bardziej mylnego. Dwa razy zgubili drogę. Klęli przy tym na czym świat stoi, no bo jakże by inaczej. Przecież nasz język ubogi jest - brak nam kwiecistych określeń na różne sytuacje, poza tym znajomość łaciny (podrówkowej of kors) jest obowiązkowa. Jak już w końcu się odnaleźli to okazało się, że ciepełko nam w aucie wysiadło. A tu koniec maja, niby wiosennie być powinno, a pogoda jak na złość - typowo jesienna. Trudno się mówi, niebiosom trzeba tylko dziękować, że w odpowiednim czasie kazały zostawić kurtkę zimową na wierzchu ;)

Jedziemy sobie, jedziemy. Z obiecywanych 10 godzin zrobiło się 12... W okolicach Chemnitz (stamtąd to już mój dom prawie widać ;) co znaczy, że do granicy zostało jakieś 200 km) moją podróżną drzemkę przerwało głośne stuknięcie i szarpnięcie. Pomyślałam, że może atakują nas jacyś kosmici, albo Helmuty rzucają w nas kamieniami... Taki żart niewybredny. Z tylnego siedzenia dobiegł zaniepokojony głos mojej współpasażerki: "Co się stało?"

Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Zwłaszcza widok naszego kierowcy, wyskakującego z auta i próbującego przebiec pomiędzy samochodami do barierki oddzielającej pasy ruchu w przeciwnych kierunkach, który wykrzykując magiczne łacińskie zaklęcia pobiegł szukać naszego... przedniego koła!, na długo pozostanie w mej pamięci. Niebywałe. Takiego czegoś się nie spodziewałam. Jestem tolerancyjna, rozumiem i akceptuję wiele różnych spraw, ale to było ponad moje możliwości. No bo wyobraźcie sobie. Gdyby to koło odpadło na środkowym pasie, gdzie mijałyby nas auta jedno za drugim - nie wyobrażam sobie, że mielibyśmy wyjść z tego cało. Szczęście w nieszczęściu było takie, że byliśmy zaraz przy pasie awaryjnym, gdzie zatrzymaliśmy się na... Taaaaaak, i tu dopiero zaczyna się najlepsze.

Bo wyobraźcie sobie, że w taką paskudną pogodę panowie kierowcy kulturalnie wyprosili nas z auta, no bo "lewarek... podnieść trzeba... koło zamontować.. zajrzeć czy się coś nie urwało (sic!)". Oniemiałam. Moje towarzyszki również. I tak w deszczu minęła nam pierwsza godzina na słuchaniu dalszych wypowiedzi sowicie okraszonych łaciną podwórkową, oglądaniu jak panowie próbują wyprostować pogięty lewarek, który nie nadaje się do użytku i czekaniu na cud. Jakikolwiek. Panowie kierowcy w końcu zezwolili nam wrócić do auta, żebyśmy dłużej nie mokły. Jakby można zmoknąć bardziej, gdy już jest się przemoczonym do suchej nitki. Chwała Helmutom za to, że ich autostrady są monitorowane. Po godzinie deszczowej kąpieli nadjechał radiowóz. Pan Loczek (kierowca nr 1, właściciel auta) wyskoczył raz dwa i zaczęły się pertraktacje. Hm, swoją drogą ciekawie wyglądały... Pan Policjant Helmut nawijał i nawijał, a Pan Loczek tylko kiwał głową. W końcu PPH zaczął o coś pytać, a PL tylko oczka wytrzeszczał. Coraz i coraz to bardziej. W końcu nie zdzierżył. Otworzył drzwi i błagalnym tonem zapytał: "Czy któraś z pań mówi dobrze po niemiecku?"

Szczęka mi opadła. NO JAK TO? Pan, który pracuje w firmie zajmującej się przewozem ludzi z Polski do Niemiec nie zna ani pół słowa po niemiecku! Żenua! Moje towarzyszki skomentowały to niewybrednie pod nosem, po czym stwierdziły, że one nie mówią dobrze po niemiecku. Cóż, trudno w to uwierzyć, zwłaszcza gdy jakąś chwilę wcześniej chwaliły się, ile to lat one już pracują. Chcąc, nie chcąc, padło na mnie... Konwersacja z PPH była krótka, acz treściwa. Powiedział, że nas uratuje i zamówił lawetę. Po pół godzinie przyjechała laweta. Okazało się, że zła, bo nie będzie mogła odholować naszej przyczepki. Zadzwonili po następną. Po kolejnej godzinie zjawiła się w końcu ta właściwa. Ale, żeby historii nadać smaczku PPH powiedział tak: "Pani zostaje i PL zostaje, reszta pojedzie taksówką. Jakby coś poszło nie tak bierzemy panią pod zastaw, bo mówi pani po niemiecku..." Że co? Jaki zastaw? Ludzie, dajcie mi dojechać do domu na zasłużony urlop...

Odholowali nas do warsztatu (całe szczęście polskiego). 20 minut jazdy - bagatelka 180 euro. I tu kolejna perełka - PL nie miał przy sobie tyle kasy. I znów w prośby do nas - czy nie możemy pożyczyć, a on odda, tylko do bankomatu skoczy. Uhhh, czy ten koszmar się nie skończy? Zebrał w końcu kasę, zapłacił, auto wprowadzili do warsztatu i zabrali się za przykręcanie koła. Kolejna godzina w plecy... Razem 15! Żegnaj wymarzony ciepły obiedzie w domu :P

Koło przykręcone, auto gotowe do jazdy. Wszyscy wsiadają... A nie, nie wszyscy. Jedna z pań stwierdziła, że ona do takiego grata nie wsiądzie i poczeka aż PL załatwi jej normalny bezpieczny transport. A miało być tak pięknie - pomyślałam. Po paru minutach i obietnicy PL, że będzie jechał tylko 80 km/h pani w końcu wsiadła i ruszyliśmy. Mimo deszczu, mimo zmęczenia tym wszystkim, mój umysł pracował na najwyższych obrotach. Moje oczy były utkwione w prędkościomierzu. I gdy tylko wskazówka dobiegała setki rozlegało się dyskretne chrząknięcie... :)

Koniec końców dotarłam do domu po prawie 17 godzinach... Zadowolona i szczęśliwa, że w końcu jestem i że będę się mogła przebrać i ogrzać, wyskoczyłam ochoczo z auta i zabrałam się za moje bagaże. Jaka była moja rozpacz, gdy okazało się, że wszystkie moje torby pływają... Dosłownie. W przyczepce było pełno wody, bagaże zamokły, bo były źle zabezpieczone. Pal sześć moje ciuchy, pal sześć jakieś kosmetyki czy buty, bo to wszystko da się wysuszyć i uratować. Ale moje nowe rzeczy, prezenty, które w międzyczasie zdążyłam zakupić czy dostać, mój obraz? Mimo tego, że wszystko pakowałam z jak największą starannością, uwagą i troską nie obyło się bez strat. Najbardziej ucierpiały książki. Moje ukochane książki...

Historia kończy się 7 pralkami prania, które schło następny tydzień; przegraną walką o zwrot jakichkolwiek kosztów za zniszczone rzeczy i kolejnym życiowym doświadczeniem z firmą transportową, która zatrudnia niekompetentne osoby - zarówno do pracy w terenie, jak i w biurze. Zwłaszcza te w biurze. Komentarz jednej z pracownic tej firmy odnośnie zachowania kierowcy i mojej prośby, żeby mu zwrócić uwagę wyglądał tak: "Niech go pani opiepszy!" (wiadomość sms, pisownia oryginalna)

Wydaje mi się, że wszelkie inne komentarze w zaistniałej sytuacji są zbędne. Mogę powiedzieć tylko tyle, że teraz jestem swoim własnym kierowcą i jeśli coś pójdzie nie tak, pretensje będę mogła mieć tylko do siebie... 

piątek, 16 sierpnia 2013

Zestaw małego podróżnika ;)

Wiecie ile radości sprawia widok świecącego słońca zaraz po przebudzeniu? Ogromniaście dużo ;) A jeśli dodatkowo wie się, że czeka nas w tym dniu coś przyjemnego to tym bardziej chce się wstać. 

Od sześciu tygodni odkrywam przyjemność porannej rundki po lesie z kijami do nordic walking. Cieszę się, że nie zajmują dużo miejsca i są łatwe do transportu, bo dzięki temu mogę w każdym miejscu i o każdym czasie robić coś, co sprawia mi niekłamaną przyjemność. Dodatkowo w pakiecie "małego podróżnika" znajdują się kilogramowe hantle, dwie rozciągliwe gumy i mata do ćwiczeń. No i oczywiście wygodne buty. Całe szczęście te "czasoumilacze" nie zajmują dużo miejsca, więc mogę je zabrać gdziekolwiek chcę :) dodatkowo taka poranna seria ćwiczeń różnych daje tyle energii na cały dzień, że człowiek od razu zmienia nastawienie i nabiera chęci na nowe przygody.

Kolejnym plusem tego zestawu jest to, że jego elementy dają się również włączyć do ćwiczeń proponowanych przez tzw. "trenerkę Polski". To, co teraz napiszę nie jest żadną reklamą, ani niczym w tym guście. To po prostu prawda. Otóż od jakiegoś czasu ćwiczę sobie z programami Ewy Chodakowskiej - nie przykładałam się od początku, bo nie do końca wierzyłam, że coś z tego będzie, ale w tym miejscu muszę powiedzieć: mea culpa - zwracam honor, to naprawdę działa. Może po tygodniu nie widać oszałamiających efektów, ale regularne ćwiczenia pomogły mi odzyskać sprężystość mięśni i lepszą kondycję. Mam nadzieję, że za jakiś czas będę mogła pochwalić się spektakularnym wynikiem i powiedzieć: "noooo, teraz to i ja mogę się pochwalić efektami ciężkiej pracy" ;) a tak serio - to wiadomo jak to jest, gdy każdy walczący ze zbędnymi kilogramami chciałby uzyskać efekt najlepiej po tygodniu, góra dwóch. Ale niestety, droga jest długa, ciężka, pełna wybojów, górek, zakrętów i przede wszystkim pokus. Ale nie ma tego złego... Silną wolę trzeba ćwiczyć, ciało trzeba ćwiczyć, a efekty - same się pojawią, np. podczas zakupów, gdy okaże się, że spokojnie mieścimy się w spodnie rozmiar mniejsze. Wiecie jaka to ogromna satysfakcja? :) Osobiście polecam. I ruch też polecam. I uśmiech - bo on nawet w najcięższych chwilach daje siłę, żeby walczyć dalej.

PS. Wymyśliłam, że jak wrócę do domu to zaciągnę starszą siostrę na siłownię. A co :P niech i ona poczuje tę pozytywną radość i zakosztuje trochę wysiłku ;) a na efekty nie będzie trzeba długo czekać :) Doniesienia z frontu już niedługo :) 

środa, 24 lipca 2013

Hrabina vs. Kopciuszek

Oszaleć można. Głównie z powodu niektórych beznadziejnych osobników. Płci żeńskiej oczywiście. Mam znajomych - lepszych, gorszych, bliższych, dalszych, różnych. Naprawdę różnych. Wśród tej rzeszy są dwie siostry. Niby podobne, ale całkiem inne. Starsza zachowuje się jak hrabina - wszystko się jej należy, wszyscy muszą jej usługiwać, ona ma tylko siedzieć i dyrygować. Nie zapyta, co słychać, jak się masz czy inne formalno-nieformalne głupotki. Patrzy się na ciebie jakbyś był kosmitą i przybył z innej galaktyki. Jest niemiła. Chociaż nie - niemiła to niewłaściwe słowo. Jest paskudną wredną małpą. I w dodatku źle wychowaną. No bo, co można powiedzieć o osobie, z którą właśnie się spotkałeś, a która nawet zwykłego "dzień dobry" nie powie? że nie wspomnę o jakimś uścisku, albo chociaż małym podaniu ręki. Błagam. 

Druga siostra, młodsza o 3 lata - jednak te 3 lata robią kolosalną różnicę - jakby zupełnie z innej bajki. Pomocna, uczynna, zawsze uśmiechnięta, ciepła, wesoła, hojna, rozmowna... Mogłabym tak godzinami. Zawsze o każdego dba, wszystkim się przejmuje i wszystkiego pilnuje. Każdemu poświęca uwagę. Uściśnie, przytuli, pogłaszcze. No cud miód. 

A teraz najlepsze - starsza ma dwójkę dzieci. Kiedy znajomi pytają tych dzieci, kogo z rodziny najbardziej lubią odpowiadają, że ciocię (sic!). Na drugim miejscu lubią babcię, a jak ktoś zapyta, czy mama też jest na tej liście odpowiadają, że owszem, ale na samym końcu. Smutne to, ale prawdziwe. Dodatkowym aspektem całej sytuacji jest to, że jedno dziecko starszej córki jest chore. Choroba genetyczna, trudna i ciężka - dla dziecka i dla rodziców. Mimo wszystko znam osoby, których dzieci również chorują na tę chorobę, a jednak te osoby uśmiechają się mimo wszystko i walczą o uśmiech swojego dziecka. Starsza siostra nie. Jest skwaszona, wiecznie z pretensjami, krzykiem próbuje coś osiągnąć - doprawdy nie wiem co. Bo takie chore dziecko potrzebuje jeszcze więcej miłości, dobroci, zrozumienia i cierpliwości. Drugie dziecko też nie ma łatwo. Chyba przez to, że jest zdrowe. Bo matka naciska na nie, aby było najlepsze, najmądrzejsze, osiągało we wszystkim najlepsze wyniki. Tak nie można, tak się nie robi. A gdzie dzieciństwo tego dziecka? Przecież dzieckiem jest się tylko raz. 

Jakbym mogła to już dziś, w tej chwili zabroniłabym takim osobom jak owa starsza córka rozmnażania się. Bo jaka to przyjemność mieć za matkę taką harpię, która tylko patrzy, aby jej było dobrze i nie liczy się z niczym innym, nie ma za grosz empatii. Nie zgadzam się. Nie pozwalam. Nie. 

środa, 10 lipca 2013

Rozdawaj dobro, a wróci do Ciebie z podwójną siłą

Tak, tak, wiem. Dawno nie pisałam - przepraszam. Już się poprawiam. Ale sami wiecie, tyle się dzieje, że nie sposób wszystkiego ogarnąć. Jak to się dzieje, że ludzie, którzy mają świetne miejsce pracy, fajnych ludzi dookoła okazują się beznadziejnymi burakami, którzy nie potrafią tego docenić? Albo szkodzą swoim współpracownikom przekazując błędne informacje? To poniżej czegokolwiek.

Czy nie sprawia Wam radości pomaganie innym? Albo bezinteresowna chęć sprawienia komuś radości - czy to jakimś podarunkiem, czy też samą obecnością? Czasami naprawdę wystarczy się uśmiechnąć mówiąc dzień dobry, czy napisać miły liścik z życzeniami pięknego dnia, albo uścisnąć kogoś na powitanie. To tak niewiele, a daje tak dużo.

Mówią, że jestem niepoprawną optymistką. Być może. Ale wcale mi to nie przeszkadza. Cieszę się z tego jeszcze bardziej. Bo uwielbiam gdy ludzie wokół są szczęśliwi. A jeśli dzięki mnie to tym lepiej.

Pracuję w Niemczech od pół roku. Nasłuchałam się już różnych historii. Głównie o tym, że Niemcy są mili dla Polaków patrząc im w oczy, a gdy tylko wychodzi się z pokoju to zaczynają nas obgadywać. Uważają nas za "Polaczków", którzy nie potrafią się ubrać, znaleźć wśród ludzi i co tam jeszcze dusza zapragnie. W porządku. Zgodzę się, że część Niemców na pewno taka jest. Ale gdy ktoś mi wmawia, że człowiek, z którym mam styczność jest taki, a nie jest to nazywa się to zwykłym chamstwem. Bo Polacy zagranicą nie czują więzi i nie pomagają sobie wzajemnie. Owszem, ale też nie do końca. Zależy na kogo się trafi. Dlatego ja dla moich Niemców jestem miła, kulturalna, zależy mi na tym, aby kontakty z nimi były jak najlepsze. I co? I po prostu mi się to opłaca. Dzięki temu, że oddaję moje dobro innym ono wraca do mnie z podwójną mocą. Dzięki temu nie czuję się tu obco i tymczasowo. Dzięki temu mam tu prawie drugą "rodzinę". I wiem, że gdy do nich zadzwonię i zapytam czy wszystko w porządku to oni zadzwonią do mnie i też się o to zatroszczą.

A zatem - bądźmy dobrzy! Dzięki temu świat będzie lepszy i piękniejszy.




czwartek, 2 maja 2013

Niemieckie urodziny po polsku ;)

Niemcy to doprawdy dziwni ludzie :D nie potrafią świętować - Boże Narodzenie to kolejny dzień, tyle że wolny od pracy, o Wielkanocy nie warto nawet wspominać. Myślałam zatem, że chociaż urodziny się u nich świętuje. Ale chyba trochę się przeliczyłam... 

Po pierwszych doświadczeniach niemiecko-urodzinowych w Stuttgarcie wiem, że podczas urodzin należy podać kawę, herbatę, alkohol i przekąski ;/ Błagam! A tort? A świeczki? A jakieś ozdoby? Oni chyba dbają o to, żeby goście się za bardzo nie najedli, żeby za długo nie siedzieli, żeby nie zawracali gitary ;/ z takim podejściem zrezygnowałabym całkiem z organizowania urodzin. 

Jakiś tydzień temu okazało się, że mojej babuni brat ma urodziny. I że te urodziny będą u nas. Długo się nie zastanawiałam - powiedziałam, że urodziny będą zorganizowane po polsku ;) Wysprzątałam, ozdobiłam, upiekłam, wszystko przygotowałam. Byli zachwyceni ;) objedzeni ;) i odniosłam wrażenie, że szczęśliwi, że ktoś tak o nich zadbał ;) 

Tylko jedno mnie uderzyło... Niemiecki to język strasznie ubogi. Po polsku możemy wyrażać zachwyt na milion sposobów, za pomocą miliona słów i zachwytów. A tu? Tu wszystko jest tylko "lecker", "wunderbar", "toll" albo "prima", no ewentualnie "nicht schlecht" :D Kiedy po raz kolejny słyszę, że coś jest "lecker" to chcę krzyczeć :D wiem, że to komplement, ale ciągle ten sam? Aaaaaaaa, oszaleć można ;)